"O tym jak Syreną pobiłem Jaguara..."
Tekst i zdjęcia: Kazimierz Dziewanowski
Źródło: Motor nr 48 (657) 29 listopad 1964r.
Widocznie musi być jednak szczypta prawdy w twierdzeniu, że nie ma to jak być kobietą... za kierownicą. I łatwiej wymusić pierwszeństwo i wiązanki nikt nie pośle, każdy też chętnie pomoże zmienić koło. Ale nie tylko to. W ostatnich numerach Motoru dwie miłe panie opisują z zachwytem swoje podróże po Węgrzech i Jugosławii. Wypada się cieszyć, że się im to tak wszystko pięknie udało. Namawiałbym jednak zwykłych, szarych kierowców - mężczyzn, aby przyjęli relację pani Emilii Krzyżanowskiej i Krystyny Szelestowskiej "cum grano salis". Dlaczego - opowiem. Przejechałem Syreną prawie sześć tysięcy kilometrów po Węgrzech i Jugosławii. I ja też wróciłem zachwycony krajobrazami, ludźmi, słońcem, ale... Przywiozłem ze sobą spory zapas doświadczeń, które się mogą przydać innym. Chciałbym o nich opowiedzieć.
Zacznijmy od Węgier. Na granicy, inaczej niż red. Szelestowskiej, nikt nie wręczył mi książeczki pt. "Samochodem po Węgrzech", choć dwukrotnie wjeżdżałem do tego kraju. Nie ma to jak być kobietą! Dalej wszystko się zgadza, Węgrzy są doprawdy uroczy, jednak nie dajmy się zwieść opowieścią o raju motelowym. Znalezienie miejsca na nocleg w Budapeszcie graniczy z udręką. Przed biurem Ibuszu na placu Roosevelta w Budapeszcie już od wczesnego ranka ustawiały się niekończące się kolejki Polaków i Czechów. Oczekiwanie na przydział prywatnego pokoju na drugim końcu miasta zabierało biednym turystom prawie cały dzień. Na parkingu przed biurem formowały się prawdziwe polskie wiece, a pewnego razu naliczyłem tam osiem Syren, nie licząc licznej kolekcji Octavii, Moskwiczów i Wartburgów - wszystkie ze znakami PL. Tak więc nie radziłbym przyjeżdżać na Węgry bez własnego namiotu. Również i nad Balatonem znalezienie miejsca w motelu jest możliwe na ogół tylko po spędzeniu jednej lub dwóch nocy w namiocie. Następna sprawa: mimo iż red. Szelestowska pisze "nikt nie może narzekać na brak stacji benzynowych i to czynnych od świtu do nocy" radzę nie zapomnieć o rezerwie w kanistrze. Wyjeżdżając z Budapesztu w stronę Szegedu w dzień powszedni, o jedenastej rano, liczyłem, że przy wyjeździe z miasta z pewnością znajdę stację benzynową. I rzeczywiście, znalazłem aż trzy, lecz w każdej z nich uprzejmie mi zakomunikowano, że benzyny właśnie zabrakło; będą mieli najwcześniej za godzinę. Tylko dzięki rezerwie nie stanąłem na sucho. A wieczorem? Ogromna większość stacji zamknięta, podobnie jak u nas.
Stacje obsługi... Z tym też nie jest tak różowo. Pół biedy, gdy chodzi po prostu o przesmarowanie wozu. Ale gdy w pewnej chwili, w niedzielę, okazało się, że potrzebuję drobnej naprawy, na próżno straciłem trzy godziny na poszukiwanie w Budapeszcie czynnego warsztatu. Podobnie jak u nas, nie było ani jednego.
W sumie: nie popadajmy w przesadę. Węgry nie są krajem tak bardzo różnym od Polski.
A teraz Jugosławia. Najpierw drogi. Naprawdę dobra jest tylko jedna: magistrala adriatycka, gotowa dopiero w trzech czwartych. Jest to szosa niezwykłej wprost piękności, jednak dzięki wielkiej liczbie wiraży bardzo niszcząca dla gum. Doprawdy, w ciągu dwóch pierwszych dni jazdy po tej magistrali, od Rijeki do Szplitu, wykonałem polską normę kręcenia kierownicą chyba za cały rok. Dobre gumy, to niezbędny warunek wyprawy do Jugosławii. Zachodni turyści, z którymi rozmawiałem, wszyscy zaopatrzyli się przed wyjazdem w nowe opony. A przy naszej sytuacji na rynku opon, ech szkoda gadać...
Pozostałe drogi w Jugosławii są złe, lub bardzo złe. Nawet słynna autostrada z Belgradu do Zagrzebia (nie będąca zresztą autostradą, tylko zwykłą szosą) ma odcinki doskonałe obok tych garbatych, że strach przekroczyć osiemdziesiątkę. Przejeżdżając granicę węgiersko-jugosłowiańską pod Letenye i Varażdinem, zjeżdża się ze wspaniałego węgierskiego betonu na polną drogę wysadzoną takimi wybojami, że nie ma co marzyć o przekroczeniu trzydziestki.
Osobnym rozdziałem są słynne górskie drogi, zwłaszcza na tych odcinkach, gdzie nie wykończono jeszcze adriatyckiej magistrali. Są to wąziutkie drogi, na których dwa samochody osobowe mogą się wprawdzie minąć, jeśli jednak napotka się dużą ciężarówkę ( a jest ich niemało) - trzeba się cofać. Drogi są wysypane grubym szutrem, wielce dziurawe i mają bardzo ostre wzniesienia, zjazdy i wiraże - "agrafy". Pokonanie ich to nie lada problem dla Syreny, ale nie ze względu na silnik, tylko na podwozie. Silnik Syreny był podczas całej jazdy źródłem wielkiej satysfakcji. Radził sobie w górach znakomicie, bijąc na głowę Fiaty 600, a nawet 750-tki. O ile warunki pozwalały na utrzymanie odpowiedniej szybkości, nie musiałem nigdy włączać dwójki. Na dwójce Syrena wdrapywała się doprawdy wszędzie. A przy tym, mimo potężnych upałów, wcale się nie grzała. Trzeba jednak powiedzieć, że przed wyjazdem zdjąłem obudowę chłodnicy, co daje znakomite rezultaty.
Tylko raz przeżyłem zabawną przygodę. Po drodze ze Splitu do Makarskiej trzeba pokonać dwadzieścia kilka kilometrów starej, górskiej drogi. Było to wczesnym popołudniem, w czterdziestostopniowym upale. Jechaliśmy w tumanach białego kurzu, długim wężem samochodów. Droga kręta i wąska. O wyprzedzaniu nie ma mowy. Wśród kurzu widziałem, że przede mną jadą dwa duże wozy, wolniutko, ze względu na wyboje. Jadąc dwudziestką pod górę musiałem zejść na dwójkę. I wtedy spostrzegłem, po raz pierwszy i ostatni, że temperatura rośnie: 85, potem 90, wreszcie 95 i wskaźnik dalej wędruje do setki. Za chwilę woda zagotuje się, potem oczywiście wystrzelą gumowe złącza chłodnicy.
Co robić? Zatrzymać się nie można, bo z tyłu jedzie cała kolumna. Więc trzeba jechać szybciej. Dodałem gazu, wkrótce przeszedłem na trójkę i rżnę pięćdziesiątką do przodu. Podwozie jęczy, aż mi się serce kraje. Kiedy doszedłem dużego Fiata idącego przede mną, okazało się, że to polski samochód, bodajże z Krakowa. Naciskając sygnał systemem awaryjnym zepchnąłem go na skraj przepaści, a sam przyciskając się do skalnej ściany wyprzedziłem, nie zmniejszając szybkości. Kątem oka dostrzegłem nieprawdopodobnie zdumione twarze kierowcy i pasażerów. Tam, gdzie oni wielkim i mocnym wozem jadą dwadzieścia na godzinę, jakaś Syrenka wyprzedza ich pięćdziesiątką i trąbi jak by się paliło! Podobnie wyprzedziłem kilka innych wozów, w tym jednego Jaguara z Wielkiej Brytanii. Po paru kilometrach okazało się, że postąpiłem słusznie - temperatura spadła do dziewięćdziesięciu.
Za to podwozie mocno ucierpiało przy takiej jeździe. Następnego dnia zorientowałem się, że pękła mi jedna z czterech śrub trzymających tylny resor. Zabrałem z kraju mnóstwo części zamiennych, lecz takiej śruby akurat nie. I wtedy okazało się, że choć w Makarskiej są dwie duże stacje obsługi, choć jest też sklep motoryzacyjny - odpowiedniej śruby znaleźć nie można. Musiałem więc w końcu wmontować wkręt do drzewa, tzw "holcśrubę"!
Stacji obsługi jest w Jugosławii sporo, ale polski turysta samochodowy musi się liczyć z poważnymi trudnościami. Stacje są nastawione wyłącznie na obsługę turystów, tzw. "dolarowych", rozporządzający zachodnimi wozami. Większość stacji przeprowadza tylko zabiegi konserwacyjne. Z naprawami jest gorzej. W najlepszej sytuacji są Polacy przyjeżdżający Moskwiczami, ponieważ te wozy spotyka się w Jugosławii dość często. Wartburgi i Octavie są wozami praktycznie nieznanymi, nie mówiąc już o Syrenach. Prędzej można sobie poradzić mając Warszawę, ponieważ w Jugosławii kursuje pewna, niewielka liczba Pobied. Wszystko to nie odgrywa praktycznie żadnej roli, ponieważ... polski turysta nie ma na to pieniędzy. Przydział bankowy wynoszący 45 tysięcy dinarów (tyle otrzymywali turyści w bieżącym roku) z trudem wystarcza na dwa tygodnie pobytu, a i to tylko przy ścisłym przestrzeganiu pewnych zasad.
Po pierwsze: należy jechać z własnym namiotem. Opłata na kempingach samochodowych wynosi (wliczając opłatę za samochód, postawienie namiotu, taksę klimatyczną i stawkę od osoby) od 300 dinarów do 500 od osoby, w zależności od kategorii kempingu.
Cena pokoju w prywatnym mieszkaniu (pokoje wynajmowane są wszędzie, zarówno w Belgradzie jak i w najmniejszych wioskach) wynosi 500 do 1000 dinarów od osoby. Cena pokoi w motelach o 50 proc., zaś w hotelach o 100 proc. wyższa. A trzeba zaznaczyć, aby nie było nieporozumień, że podane tu ceny obowiązują we wrześniu i w maju. W pełni sezonu są one o 25 proc. wyższe.
Po drugie: należy ze sobą zabrać jak najwięcej konserw, serów, suchej kiełbasy, ponadto herbatę, cukier, zupy w kostkach itp. tak, aby przynajmniej dwa posiłki dziennie przyrządzać we własnym zakresie. Po trzecie: benzyna. Jugosłowiańska benzyna jest bardzo dobra, ma ona wartość oktanową 76, 90 i 96. Ale jest droga. Przy posiadanych przez polskich turystów pieniądzach nie może być mowy o zwiedzeniu kraju, a jedynie o dojechaniu do jednej z nadmorskich miejscowości i zapadnięciu w niej na dłuższy pobyt. Dotyczy to właścicieli samochodów, motocykliści są w lepszej sytuacji.
W miasteczku Szybenik magistrala adriatycka kończy się na brzegu przepięknej zatoki. Żeby przejechać na drugą stronę trzeba się załadować na prom, a przejazd samochodu kosztuje 800 dinarów, co w dwie strony czyni już 1600. Wjazd do przepięknego miasteczka Jablanac kosztuje 200 dinarów. Przy wjeździe do miasta stoi funkcjonariusz i pobiera opłatę za parkowanie. I tak dalej, i tak dalej.
W wypadku jakiejś awarii samochodu powstaje wręcz sytuacja katastrofalna. Na kempingu w Splicie spotkaliśmy polskie małżeństwo w stanie graniczącym z załamaniem. Ich Octavia zupełnie się "rozkraczyła" - złamanie półośki. Ponieważ towarzystwo ubezpieczeniowe "Warta" nie udziela podróżującym żadnej pomocy, przeto musieli dokonać oni naprawy na własny koszt. Wyniosło to pokaźną sumę 8000 dinarów. W rezultacie po ośmiu dniach pobytu w Jugosławii biedni ludzie zostali zmuszeni do zawrócenia w stronę granicy. Zważywszy niemały koszt takiego urlopu - sytuacja nader niemiła. Polacy w Jugosławii wyróżniali się brakiem pieniędzy. Trzeba otwarcie powiedzieć, że w otoczeniu tysięcy turystów z Niemiec, sytuowanych o wiele lepiej (choć i wśród nich byli ludzie urządzający się skromnie), trzeba było mieć mocne nerwy, aby nie stracić pogody ducha.
Chociaż sytuacja finansowa polskich turystów była trudna, To jednak nie spotkałem się ani razu z tylekroć opisywanymi przez satyryków i kiepskich felietonistów przykładami handlowych wyczynów naszych rodaków. Wszyscy spotkani Polacy - a spotkaliśmy ich wielu - znosili los w sposób pełen godności i byli naprawdę godni podziwu. Aż rosła w nas duma narodowa... Inna rzecz, że w Jugosławii łatwiej znosić przykrości: cudowne słońce, niezapomniane widoki, chwilami, aż nieprawdziwe w swojej obrazkowej urodzie...
Chciałbym jednak przestrzec wszystkich, którzy w przyszłym roku zamierzają pójść w nasze ślady, aby nie ulegli sugestii dwóch sympatycznych pań, które pisały w Motorze. Podróż na południe, to rzecz godna wprawdzie poważnego wysiłku, ale... wymaga bardzo starannego przygotowania, precyzyjnego planowania, dyscypliny wewnętrznej i umiejętności radzenia sobie w różnych okolicznościach. Bez tych przymiotów może łatwo się przekształcić w porażkę i rozczarowanie. A gdyby tak miało być, to lepiej nie zawracać sobie głowy samochodem i jechać nad Adriatyk pociągiem. Niech się maszynista martwi.